Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Macie duży zapas?
— Małą beczułkę.
— Pokaż.
Wrócili. Gdy przechodzili przez jeden z korytarzy, Sternau rzekł do Kurta:
— Długość korytarza jest, zdaje się, odpowiednia.
— Tak. Pomieści się tutaj dwieście osób. Doszedłszy do przednich drzwi, musiałbym czekać na jakiś znak, żeś wszedł do korytarza i że jesteś gotów.
— Udałbym poprostu, że mam ci coś do powiedzenia i, zawołałbym głośno po imieniu; właściwie musiałbym krzyknąć głośno: — Manfredo! — bo masz być nim wobec żołnierzy.
— A cóż się stanie z końmi? Przecież nie ulega najmniejszej wątpliwości, że będą mieli konie.
— Zostawią je pod dozorem kilku towarzyszy. Damy sobie z nimi radę.
— Racja. To byłoby więc załatwione. Trzeba teraz zbadać proszek.
Manfredo zaprowadził ich do małej, niskiej piwniczki, gdzie stała mniej więcej piętnastolitrowa beczułka. Była do połowy napełniona delikatnym, bezwonnym, ciemnobronzowym proszkiem.
— Spróbujmy — rzekł Sternau. Wziął nieco proszku, cofnął się o kilkanaście kroków i rzucił proszek na wilgotne miejsce. Potem rzucił na to miejsce mały kawałek płonącego knota. W jednej chwili pojawił się na ziemi żółto siny płomień; niemal równocześnie powstał tak okropny smród, że obydwaj rzucili się do ucieczki.

49