Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/495

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   467   —

— Tak. Robiło to wrażenie, jakby nie chciał tego dać poznać po sobie.
— Nie miał też zamiaru patrzeć na mnie, ale nie mógł się opanować. Zdradził się mimowoli.
— A jednak pewnie jesteś w błędzie. Wiem, że ja także się mylę. Człowiek, za którego mam Mibareka, nosił długą pełną brodę.
— Wiesz o tem?
— Tak. Gdyby ten starzec miał taką brodę, byłby do niego zupełnie podobny.
— A gdzie byłeś z tamtym z brodą?
— Tego właśnie nie wiem.
— To szczególne! Niechaj będzie, jak chce, dość że musimy się mieć na baczności przed Mibarekiem i żebrakiem. Być może, że właściwie należy tu tylko jednego człowieka się wystrzegać.
— Jak to pojmujesz?
— Sądzę, że Mibarek i żebrak, to nie są dwie różne osoby.
— Zihdi! Co za myśl przychodzi ci do głowy?
— To jeden i ten sam.
— Nie może być!
— Sam nie wiem dobrze, jak wpadłem na ten pomysł, ale go mam i nie mogę się już go pozbyć.
Przerwano nam. Gospodarz przyszedł nam powiedzieć, że kodża basza posyła w mieście za potrzebnymi do kazy urzędnikami.
— Zobaczysz tam więc także Mibareka — dodał.
— Cóż on z tem ma wspólnego?
— On jest basz kiatib.
— Pisarz sądowy? Kto mu nadał ten urząd?
— Kodża basza. Są bardzo dobrymi przyjaciółmi.
— O biada! Za wiele złego dwóch na jednego.
— Czy ich za złych uważasz?
— Za dobrych w każdym razie nie.
— To mylisz się, effendi.
— Tak? Czy masz o waszym kodży lepsze wyobrażenie?