Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   441   —

— Ja cię zaskarżę!
— Dobrze!
— I każę cię ukarać!
— Jeszcze lepiej!
— Udasz się ze mną niezwłocznie do cabtieh musziri.
— Później, kochany przyjacielu. Teraz nie mam czasu.
— Nie mogę czekać. Muszę być przy promie.
— Gdzie?
— Na rzece.
— Prawdopodobnie nieopodal drogi od Kusturlu?
— Skąd ci to na myśl przychodzi? Tam niema rzeki.
— Wiem dobrze o tem. Ale przewoźnik, który twierdzi teraz, że nie ma czasu, stał na rogu ulicy, a potem szedł sobie wygodnie za nami. Czy to jest prawda, czy nie?
— Tak, ale co to ciebie obchodzi?
— Bardzo wiele, mój przyjacielu. Czemu postępowałeś za nami?
— Wolno mi chodzić, gdzie mi się podoba!
— A ja mogę jeździć, z kim mi się podoba! Skorzystaliśmy więc oba z naszej wolnej woli.
— Jeżdżenie to co innego. Mogłem kark złamać.
— Kto wie, czy byłoby szkoda ciebie.
— Panie! Powiedz tak jeszcze raz, a wpakuję ci w brzuch tę klingę.
Groźnym ruchem chwycił za nóż, którego pochwa wisiała mu u pasa.
— Zostaw to! Tego nikt się nie boi.
— Tak! Ktoś ty, że pozwalasz sobie mnie obrażać?
— Jestem hacredin Kara Ben Nemzi emir. Czy doszło już to imię do twych uszu?
Wyprostowałem się przed nim i usiłowałem wywrzeć wrażenie dumy i grozy. To, że nazwałem się emirem, przyjmuję chętnie na swoje sumienie, ale nadanie sobie tytułu hacredin, czyli wysokości, było z mej strony fan-