Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   440   —

ucieczkę zapóźno. Oparł się więc o ścianę, obok której pędziłem cwałem.
Byłem już przy nim. On przycisnął się całkiem do ściany, ja schyliłem się jednak, chwyciłem go za szal i poderwałem do góry. Zawinąwszy nim od prawej strony przez głowę końską, przerzuciłem go na lewo tak, że mi legł wpoprzek na kolanach.
— Allah l’ Allah w’ Allah! — ryczał i usiłował się wywinąć.
— Spokojnie — zawołałem doń — bo cię dyabli wezmą!
Na to zamknął natychmiast usta i oczy. To nie był wcale bohater.
Skręciłem ku konakowi i wjechałem kłusem przez bramę. Stał tu Halef z towarzyszami. Widzieli całe zdarzenie, więc śmiali się na całe gardło i pośpieszyli zamknąć skrzydło bramy i założyć zasuwę.
Okazało się to potrzebnem, gdyż niemała gromada ludzi cisnęła się, by się dowiedzieć, co ma znaczyć to osobliwe widowisko.
Spuściłem pojmanego na ziemię i zsiadłem z konia. Jakiś po turecku ubrany człowiek zbliżył się, by mnie powitać. Był to gospodarz. W czasie, w którym wymieniłem pozdrowienia, przyszedł mój współjeździec do siebie. Przybrał odpowiednią postawę, przystąpił do mnie i zapytał niemal groźnie:
— Panie, dlaczego mi to zrobiłeś? Moja dusza mogła zginąć!
— Twoja dusza? Czy ona z tak kruchej materyi?
— Nie drwij! Czy wiesz, kim jestem?
— Dotąd nie jeszcze.
— Jestem przewoźnikiem na rzece!
— Pięknie! Żyjesz zatem na wodzie. Czyż nie ucieszyło cię to, że nadarzyła ci się sposobność raz przejechać się wierzchem?
— Ucieszyło? Czy prosiłem cię, byś mnie porywał?
— Nie, ale mnie się tak podobało.