Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   429   —

się wznoszące, przeznaczone są dla ciebie i twego potomstwa.
Przestał mówić, a kobieta się rozpłakała.
Najchętniej byłbym tego draba pięścią powalił na ziemię, lecz zachowałem się spokojnie. Ręka Halefa spoczywała na harapie, a wzrok biegał odemnie do świętego. Wystarczyłoby tylko skinąć lekko, a mały hadżi byłby wyprał sławnego człowieka, co się zowie.
— A teraz jeszcze jedno! — mówił dalej Mibarek. — Byłaś w policyi?
Kobieta spuściła głowę.
— Mam ci dać odszkodowanie, zapłacić za to, że twój chłopak łazi koło mego mieszkania. Zrób jeszcze jeden krok taki, a poślę ci wszystkie duchy ciemności, by cię dręczyły, dopóki nie wydasz z siebie niewiernej duszy. Zapamiętaj to sobie!
Odwrócił się i odszedł.
— Allah l’ Allah! — zgrzytał Halef. — Effendi, czyś ty człowiek?
— Tak myślę.
— Ja także. Pozwól mi pobiec za tym łotrem i wygarbować mn skórę tak, jak na to zasłużył!
— Milcz na Allaha! — ostrzegał Turek.
— Milczeć? Ktoby wobec tego mógł milczeć?
— On słyszy każde twe słowo.
— To śmieszne!
— Popatrz! Tam siedzi jego sługa.
Wskazał na zeschłe drzewo; na gałęzi siedziała wrona.
— Czy cię szatan opętał? — odparł Halef.
— Nie, ten ptak to duch, któremu nakazał nas podsłuchiwać i donieść sobie o każdem słowie.
— A ja ci powiadam, że to całkiem zwyczajna wrona.
— Mylisz się. Czyż nie widzisz, jak ciekawie ku nam spoziera?
— To naturalne! Te ptaki są bardzo ciekawe. Mam ochotę posłać jej kulę.