Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/456

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   430   —

— Nie czyń tego! To byłaby twoja śmierć.
— Brednie pleciesz.
— Strzał nie zabiłby wrony, lecz ciebie.
— Moja rusznica nie strzela w tył.
Halef chwycił istotnie za strzelbę. Wtem podbiegły ku niemu obie kobiety, prosząc, żeby dał pokój, ponieważ unieszczęśliwiłby nie tylko siebie, lecz wszystkich.
— Czy wam mózg wysechł baby? — zawołał z gniewem.
— Musisz nam wierzyć, musisz! — błagała zbieraczka roślin. — Inni także byli tacy nieostrożni i szalenie zuchwali jak ty. Odpokutowali to gorzko.
— Tak? Cóż im się. stało?
— Zachorowali...
— Przypadek!
— Jeden nawet oszalał...
— Ta choroba tkwiła w nim już przedtem.
— A kilku umarło...
— Bo śmierć ich już za życia powoli podcinała.
— O nie! Zginęli dlatego, że porwali się na ptaki świętego.
W ten sposób uwaga wszystkich zwróciła się na hadżego, a na mnie nie zważano. Stanąłem poza mym koniem, wymierzyłem sztućcem do ptaka i wypaliłem.
Kobiety zaskrzeczały z przerażenia. Kula przeszyła wronę i zabiła ją na miejscu. Ptak legł przed drzewem bez życia.
— Effendi, co uczyniłeś! — zawołał Turek. — To możesz zbawieniem przypłacić!
— Idź tam! — odrzekłem. — Zatkaj ptakowi wszystkie otwory, żeby duch nie uleciał! Znajdzie się jeden więcej pomiędzy trupami duchów, które mi chcesz pokazać. O jacyż wy głupi jesteście!
Halef zeskoczył z konia i przyniósł wronę. Było na niej pełno robactwa. Pokazał to Turkowi i kobietom i rzekł:
— Skoro Mibarek nie może poddanych sobie duchów nawet od wszy uwolnić, to wogóle nic nie po-