Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/452

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   426   —

nami otwarta. Musiałoby się go zobaczyć, dokądkolwiekby się zwrócił, w prawo, czy w lewo, czy też wprost przez równinę. W razie gdyby się był udał do miasta, musielibyśmy go widzieć tembardziej, że kaleka o dwu kulach może się tylko powoli naprzód posuwać.
Nieopodal kamienia, na którym siedział znajdowała się plantacya bawełny. Rośliny miały zaledwie po cztery stopy wysokości. Za niemi nie ukrył się żebrak, chyba żeby się położył. Tego jednak nie mógł uczynić, gdyż sam nie był w możności się podnieść. To nagłe zniknięcie żebraka było dla mnie niepojęte.
Tymczasem wspomniana postać zbliżała się do nas powoli. Głowę niósł zwieszoną, jak gdyby oczy miał tylko w ziemię zwrócone. Znalazłszy się niedaleko pierwszych domów, nie poszedł tak, jak my, drogą do chałup, lecz skręcił zaraz na bok wprost na nas. Ponieważ nie przypuszczałem, żeby zboczył tylko z powodu pogrążenia się w myślach, przyjąłem, że idzie ku nam umyślnie.
W tej właśnie chwili zwróciła kobieta uwagę naszą na niego. Ze względu na mnie mogła tego nie czynić, bo stałem tak, że zobaczyłem go już z daleka i podczas rozmowy nie spuszczałem go z oka.
Towarzysze odwrócili się także ku niemu.
— Tak, Mibarek! — rzekł Turek. — Effendi, to on. Przypatrz mu się dokładnie!
— Już to zrobiłem.
— Możesz teraz usłyszeć kłapanie kości!
— Zobaczymy. Może wyświadczy nam tę grzeczność, że zniknie.
— Potrafi, jeżeli zechce.
— Powiedz mu, żeby to zrobił!
— Nie śmiem.
— Czemu nie?
— Mógłby mi to wziąć za złe.
— Ba! Przecież zna ciebie.
— To nic nie znaczy.
— I zarobił dużo u ciebie.
— Za to nas leczył. Nic nam nie winien.