Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   425   —

Skinęła potakująco głową.
— Co ci dolega?
— Panie, rwie mnie w ramionach.
— Czy to źródło na to pomaga?
— Pomaga przecież na wszystko.
— Jak się tego nabawiłaś?
— Utrzymuję się z dziećmi z tego, że zbieram zioła i sprzedaję aptekarzowi. Dlatego jestem, pogoda czy niepogoda, w lesie lub w polu, często od świtu do późnej nocy. Zaziębiałam się przy tem często i teraz tkwi choroba w ramionach tak, że ręce mnie bolą bardzo, gdy niemi ruszam.
— Nie pytałaś lekarza?
— Odprawiają mnie wszędzie, bo jestem uboga.
— Ale aptekarz, któremu zioła sprzedajesz, powinienby ci dać jakiś środek.
— Dostałam, ale nic nie pomogło. Aptekarz rozgniewał się przez to tak, że boję się przyjść do niego.
— To źle. Ale tu jest jeszcze ktoś, co umie leczyć najrozmaitsze choroby: stary Mibarek. Czy pytałaś go o radę?
— Byłam i u niego, ale odprawił mnie w największym gniewie, bo nienawidzi mnie.
— Nienawidzi ciebie? Czy go obraziłaś?
— Nigdy.
— Więc niema powodu być dla ciebie tak nieprzychylnym.
— Ale jemu się zdaje, że ma do tego powody, bo ja czasem... patrzcie, oto nadchodzi.
Wskazała w tę stronę, skąd przybyliśmy.
Z miejsca, na którem znajdowaliśmy się teraz, można było objąć okiem całą drogę, którą przybyliśmy do miasta. Przebiegłem po niej wzrokiem już podczas rozmowy i spojrzałem na kamień, gdzie siedział przedtem sparaliżowany żebrak. Jego już tam nie było, a natomiast ujrzałem jakąś długą postać, zbliżającą się od tego kamienia w pełnej godności postawie.
Gdzie się podział żebrak? Cała okolica leżała przed