Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/433

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   407   —

— To taką będzie wola Allaha, a nikt rozumny nie będzie się temu sprzeciwiał.
Podczas całej tej rozmowy zauważyłem u gospodarza pewne rozdrażnienie. On był pewny, że cały istniejący aparat policyjny jest już w ruchu, aby mu dopomóc do odzyskania pieniędzy. Teraz przekonał się ku swojemu zdumieniu, że zawiadomiono tylko jednego kawasa, a i ten jeden otrzymał termin kilku dni, ale nie na złapanie złodziei, lecz do namysłu nad sprawą.
Tymczasem ten obrał sobie samotne miejsce na pobyt i prowadził osładzany cybuchem idyliczny żywot. Pędził, jak to sam wygodnie określił, w myślach za złodziejami.
Tego było okradzionemu za wiele. Chciał się kilka razy wmieszać do rozmowy, ale przeszkodziły mu w tem moje proszące spojrzenia i znaki. Teraz jednak nie mógł już dłużej zapanować nad gniewem. Zeskoczył z konia, przystąpił do leżącego wciąż jeszcze na ziemi i ssącego cybuch kawasa i krzyknął:
— Co ty mówisz? Allah chciał tego?
— Tak — odrzekł zapytany, nie przeczuwając niczego.
— Żeby zużyto pieniądze?
— Jeżeli znikną, to chciał tego.
— Tak! Pięknie! Wspaniale! To przepyszne! Czy wiesz, gdzie je ukradziono?
— Zdaje mi się, że w Dabili.
— Mnie się także tak zdaje. A u kogo?
— U człowieka, który się zwie Ibarek.
— Czy znasz go?
— Nie.
— A więc go poznaj!
— Naturalnie, gdy mu przyprowadzę złodziei.
— Nie! Zaraz, natychmiast go poznaj! Popatrz się na mnie! Kto ja jestem?
— To mi jest całkiem obojętne. A ciebie co ta sprawa obchodzi?