Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/408

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   384   —

— Muszę cię zatem zawiadomić, że to ogromny kłamca.
— Panie, mówisz to przez skromność!
— Nie. Mylisz się. Bynajmniej skromny nie jestem; możesz już stąd o tem wnosić, że zjadłem u ciebie wyborną jajecznicę i nic za nią nie zapłaciłem...
— Panie, bądź cicho! — wpadł mi w słowo.
— Nie, ja muszę mówić, aby naprawić błędy tego hadżego Halefa Omara. On wprost kłamał. Widziałem padyszacha, ale nie jadłem z nim z jednego talerza. Znam cesarzy i królów, tak, po imieniu, patrzyłem czasem na jednego z nich, lub drugiego, ale oni nie czczą mnie wcale; nie znają mnie nawet z nazwiska. Ja nie istnieję wprost dla nich.
Spoglądał na mnie z wyrazem, po którym poznałem, że daleko więcej wiary przykłada do blag Halefa, niż do mego otwartego wyznania.
— Co się zaś tyczy mej uczoności — mówiłem dalej — to także nie jest tak wielką. Wiem, zdaniem twojem wszystko od słońca począwszy, a na ziarnku piasku skończywszy? No tak, znam ziarnko piasku jak każdy człowiek, ale o słońcu nie wiadomo mi nic ponad to, że się ziemia dokoła niego obraca, jak daleko od niego, jaką ma objętość, ile waży przypuszczalnie, ile wynosi średnica, jak...
— Maszallah! Maszallah! — krzyknął głośno, spoglądając na mnie trwożliwie i odsuwając swojego konia od mego.
— Dlaczego krzyczysz? — spytałem.
— Ty to wszystko wiesz, co teraz wymieniłeś?
— Tak.
— Jak daleko od nas do słońca?
— Mniej więcej dwadzieścia milionów mil.
— I my się dokoła niego obracamy?
— Oczywiście!
— I wiesz także, jaka jego grubość?
— Tak.
— Nawet ile waży?