Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   382   —

— A łotry! Sprawię im niespodziankę i powiem że dziś niema moich urodzin.
— Tego chyba nie zrobisz!
— Tak? Czemu nie?
— Bo także w twoim interesie leży, żeby nie przybyli do Ostromdży przed jutrem w południe. Dowiesz się jeszcze o tem. Jadąc za nami, mogliby przypadkiem zmiarkować, że pojechaliśmy do Ostromdży, a nie do Doiran. To zniweczyłoby wszystkie moje plany.
— Dobrze! Skoro sobie życzysz, pojedziemy inaczej. Tu zaraz prowadzi droga na lewo przez pola i łąki, Pojedziemy tak, żebyśmy się dostali na gościniec w Kusturlu. Tam nas nikt nie zna.
Skręciliśmy zatem w bok. To, co drogą gospodarz nazwał, było raczej wszystkiem innem, niż drogą. Były znaki na ziemi, że tędy ludzie przechodzili czasami, ale drogi bitej nie było.
Na prawo i lewo ciągnęły się pola, uprawiane przeważnie tytoniem. Zobaczyłem także kilka małych, nędznych, plantacyi bawełny. Potem znowu był ugor, a w końcu las, przez który jechaliśmy, nie widząc drogi.
Milczeliśmy aż dotychczas, ale teraz nie mógł oberrzysta utrzymać dłużej na wodzy swej ciekawości. Zapytał tedy:
— Czy słyszałeś, o czem mówiłem z pijakami?
— Wszystko.
— Ich pytania i moje odpowiedzi?
— Nic nie uszło mojej uwagi.
— I jesteś ze mnie zadowolony?
— Zrobiłeś swoją rzecz wyśmienicie. Muszę cię istotnie pochwalić.
— Bardzo mnie to cieszy. Nie przyszło mi z łatwością zawsze w sedno utrafić.
— Wiem dobrze i dlatego podwójnie uradowałem się twoją bystrością. Dowiodłeś, żeś dzielny filut.
— Panie, jestem zachwycony, słysząc to z ust twoich.