Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   380   —

— Pochowali się, bo gospodarz opowiadał, że wszyscy w polu.
— No to ruszajmy! Idź przodem i uważaj, żeby nas nie spostrzeżono.
Parobek, do którego zwróciłem to wezwanie, wypuścił nas, zamknął drzwi, klucz wyciągnął i poskoczył naprzód.
Drugi parobek, który gości obsługiwał, stał także już w pogotowiu. Poszedł do nich, aby rozmawiać z nimi głośno i zwrócić ich uwagę na siebie. W ten sposób udało nam się z łatwością wyjść z domu i dostać się na dziedziniec.
Stąd przeszliśmy szybko na tylną stronę domu, a parobek przeprowadził nas znaczną przestrzeń w pole, gdzie czekał już gospodarz z kilku parobkami i naszymi końmi.
— Nareszcie! — rzekł. — Tobie czas nie dłużył się chyba tak, jak mnie. Ale teraz ruszajmy! Wsiadajcie!
— Najpierw chciałbym zapłacić. Powiedz, ile jesteśmy winni?
— Wy mnie winni? — zaśmiał się. — Nic, zupełnie nic!
— Nie wolno nam tego przyjąć!
— A jednak! Byliście moimi gośćmi.
— Nie. Przybyliśmy nieproszeni do ciebie i żądaliśmy nawet wszystkiego, cośmy zjedli i wypili.
— Effendi, nie mów już więcej! Nie rób mi wstydu, nie przyjmując gościny. Skoro takim dwom opryszkom, jak tamci w izbie, daję darmo, czego ich serce zapragnie, to mogę chyba poprosić was, żebyście uważali to jako już zapłacone.
— Ale to właśnie, co oni otrzymali, także ja zamówiłem. Obiecałem nawet za to zapłacić.
— Panie, chcesz mnie rozgniewać? Chcesz mi odszukać moje pieniądze, a ja mam żądać od ciebie kilku nędznych piastrów za piwo i za dwa jaja? Tego stanowczo nie zrobię!