Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   371   —

ność. Nie tylko mieli nie podejrzewać, że ich ktoś podsłuchuje, lecz nawet nabrać przekonania, że mogą rozmawiać swobodnie i głośno.
— A więc życzymy ci szczęśliwej podróży — rzekł właściciel topora. — Przedtem jednak chciałbym się jeszcze od ciebie o czemś dowiedzieć.
— O czem?
— Czy nie zajechali tu niedawno trzej ludzie, ale wiesz nie zwyczajni, lecz dostojni panowie.
— Hm! Do mnie wielu zajeżdża. Musicie mi tych trzech dokładnie opisać.
— To niepotrzebne. Wystarczy, gdy powiemy, na jakich koniach jechali. Były trzy siwki.
— Ach, prawda! Byli tu wczoraj wieczorem. O, to byli mężowie bardzo dostojni!
— Czy spali tutaj?
— Nie. Chcieli wprawdzie tutaj się przespać, ale zagraliśmy sobie, co potrwało aż do rana. Potem sądzili, że lepiej zaraz dalej pojechać.
— Czy powiedzieli, dokąd się udają?
— Tak.
— Czy do Ostromdży?
— O nie! Do Dojran.
— Ach tak! I pojechali tam?
— Naturalnie! Wszak sami tak oświadczyli. Skądżeby co innego przyszło im na myśl?
— Całkiem słusznie! A ty widziałeś, że pojechali na południe?
— Ja? — spytał zdumiony. — Chcąc to widzieć, byłbym musiał biec za nimi przez całą wieś. Co za powód miałbym do tego? Spytałem tylko tak ubocznie. Ale dalej! Czy nie wstąpili potem do ciebie jeszcze inni, przybywający z tej samej strony?
To pytanie odnosiło się oczywiście do mnie i do moich towarzyszy. Jak byłbym ja odpowiadał, to wiedziałem dokładnie, ale byłem także przekonany, że gospodarz powie co innego. Najłatwiej było zaprzeczyć