Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   372   —

zupełnie. Nie można było wprawdzie twierdzić, jakobyśmy wcale tędy nie przejeżdżali, bo jechaliśmy całkiem otwarcie przez leżące za nami miejscowości i widziało nas wielu ludzi. Ci obydwaj niewątpliwie dopytywali się także o nas i wiedzieli pewnie, że ich wyprzedzamy.
Najlepiej byłby gospodarz zrobił, przyznając, że byliśmy u niego. Jeśli zaś był bardzo przebiegły, to mógł powiedzieć, że pojechaliśmy za tamtymi trzema w kierunku Doiran. W ten sposób wywołałby w pytających przekonanie, że na razie na przeciąg kilku dni obawiać się nas nie należy. Ale, jak wspomniałem, nie posądzałem go o taką mądrość. Dlatego dalszy ciąg rozmowy sprawił mi bardzo miłą niespodziankę. Wbrew memu przypuszczeniu, dowiódł gospodarz, że potrafi być bardzo bystrym, bo odrzekł:
— Od wczoraj wieczorem nikt do mnie nie zajeżdżał. Wszak już na początku słyszeliście, że jesteście pierwszymi gośćmi.
— Hm! Ale ci, których mamy na myśli, przybyli na pewno do Dabili.
— To może przejechali, nie zatrzymując się wcale.
— Widocznie tak się stało. Przykro nam z tego powodu, bo pragnęliśmy bardzo ich dopędzić. Zależało nam wiele na tem, żeby z nimi pomówić.
— Czy to byli wasi znajomi?
— Tak, nawet blizcy przyjaciele.
— To musicie śpieszyć za nimi i niemożecie dłużej tutaj zabawić.
— Niestety! Uczcilibyśmy tak chętnie twoją gościnność, spożywając z przyjemnością twoje spotkamy jeszcze w Ostromdży tych czterech ludzi.
— Czteru ich było?
— Tak.
— Czy był między nimi jeden, który jechał na karym koniu szlachetnego pochodzenia?
— Tak, tak! Czy widziałeś go?
— Oczywiście. Miał także dwie strzelby zamiast jednej.