Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   365   —

— To już obmyślone.
— Przez ciebie? Jak zamierzasz postąpić?
— Zabiję ich cokolwiek.
— Nawet nie myśl o tem!
— O, zihdi, tylko troszeczkę! Oni i tak obudzą się zaraz w piekle. Tego przecież nie można nazwać zabójstwem!
— Daj mi spokój z takiemi propozycyami!
— Tak, zapominam czasem, że jesteś chrześcijanin. Gdyby zależało od ciebie, oddałbyś życie za twego najgorszego wroga. Te oba łotry postanowiły przecież narazić nas na największe niebezpieczeństwo. Skoro spotkają się z tamtymi trzema w Ostromdży, to bądź pewny, że zaczają się na nas i poślą każdemu z nas po jednej kuli, zanim zdołamy pomyśleć, że to w pewnych warunkach może zaszkodzić.
— Postaramy się właśnie o to, żeby ci dwaj tamtych trzech nie spotkali.
— Czy oszalałeś?
— Bynajmniej.
— A cóż?
— Myślę nie jak szalony, lecz całkiem roztropnie. Nie wiemy, jak wyśledzić tamtych trzech. Podsłuchaliśmy w gołębniku tylko to, że się zatrzymają w starej ruinie. Ale my nie znamy tej ruiny. Kto wie, czy nie jest bardzo trudno, albo wcale niemożliwem znaleźć kogoś, co się tam kryje.
— O, jam jest twój przyjaciel i stróż hadżi Halef Omar. Oczy moje sięgają aż do Egiptu, a mój nos jest jeszcze o wiele dłuższy. Przyjdzie mi łatwo wytropić tych ludzi.
— Jeszcze łatwiej stać się może i jest naw et bardzo prawdopodobnem, że oni ciebie spotkają, a wówczas nie zostawią ci czasu na odmówienie sury o śmierci. Nie, tym dwu nic teraz nie zrobimy, nie pokażemy im się wcale, ażebyśmy mogli potajemnie się udać za nimi i śledzić ich dobrze. Ci, którzy czyhają na naszą zgubę,