Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   364   —

— Nie, zihdi.
— Masz zresztą tak dobre oko! Czy nie zauważyłeś procy, wiszącej u pasa jednego z nich?
— Owszem.
— Kto taką nosił?
— Czy ja wiem?
— Powinienbyś wiedzieć. Przypomnij sobie gołębnik!
— O zihdi, staram się nie myśleć o nim. Ilekroć wspomnę to smutne miejsce, chcę prosić cię o kilka policzków.
— Wszak przypatrzyłeś się ludziom, którzy siedzieli w komorze pod nami.
— Na których potem spadł kot wraz z patykami, a tym kotem ja byłem! Tak, przypatrzyłem się dobrze tym ludziom.
— I obydwu obdartusom, którzy siedzieli na lewo pod ścianą? To byli bracia.
— Ach, zihdi, Teraz sobie przypominam. Jeden z nich miał taką procę. Czy sądzisz, że to oni? Zapamiętałem sobie całkiem dobrze ich twarze.
— Tak jest, to oni.
— O Allah! Oświadczyli wtedy, że udadzą się do Ostromdży, aby owym trzem opryszkom donieść, co się z nami stało, może nawet, że wysłano nas już do raju.
— To zamierzali. Otrzymali także polecenie od Manacha el Barsza i Baruda el Amazat.
— Więc nie dojechali jeszcze do Ostromdży, a ci trzej zbóje, których szukamy i którzy okradli teraz naszego gospodarza, myślą, że nie jesteśmy już na ich tropie. Zihdi, pozwól, że podam ci pewien bardzo dobry i bardzo rozumny wniosek!
— Jaki?
— Czy nie byłoby wskazanem zrobić nieszkodliwymi tych dwu, których chcesz teraz podsłuchać?
— Rozumie się, że to uczynimy.
— Ale jak?
— Namyślimy się nad tem.