Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   360   —

— Czy nie słyszeliście nic? — spytałem.
— Zupełnie nic.
— Musiało przecież trzeszczeć bardzo głośno. Chyba hałasowaliście bardzo?
— O, wcale nie. Byliśmy tak zajęci sztuczkami, że przeciwnie zachowywaliśmy się spokojnie i cicho. Może złodzieje nie otwierali drzwi od izby.
— Pewnie, że ich nie trzymali otworem. Zasunęli nawet rygiel zapewne, aby ich niespodzianie nie zaskoczono.
— W takim razie nie mogliśmy nic usłyszeć.
— A jednak! Tu izb nie przedzielają grube ściany, tylko plecionki. Odbijanie tylnej ścianki musielibyście byli usłyszeć. Przypuszczam, że hm!
Przystąpiłem do okna. Było duże na tyle, żeby się przez nie przecisnął niezbyt tęgi człowiek. Szafka była także tak mała, że złodzieje mogli ją sobie z łatwością podać, lub odebrać przez okno.
— Wyjdźcie-no ze mną! — rzekłem, opuszczając izbę.
Obeszliśmy razem dom.
— Czy już szukałeś pod oknem? — spytałem gospodarza.
— Nie. Jak mogłem wpaść na ten pomysł? Szafka wisiała w izbie. Tam popełniono kradzież; czegobym tu miał szukać?
— A może jednak nie będziemy szukać napróżno, jak się tobie to zdaje. Zobaczymy! Ale pozostawcie to mnie; nie zbliżajcie się zanadto do okna. Moglibyście zniszczyć mi ślady.
Ja podszedłem pod okno, a tamci stanęli nieco w tyle. Tuż pod murem rosła bujnie pokrzywa, podeptana wprost naprzeciw okna.
— Patrz! — rzekłem. — Widzisz, że ktoś tutaj przez okno przełaził.
— To chyba już dawniej. Może to był, który z moich chłopców.
— Nie, to nie był chłopiec, bo na miękkim grun-