Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   357   —

uważał to widocznie za pewien rodzaj uprzejmości, że nas przy jedzeniu zostawił samych. Wszedł dopiero, gdyśmy już byli gotowi, kazał chłopcom zebrać ze stołu i przynieść nam miednicę, także fajansową. Teraz przyszła kolej na ręczniki.
Podczas mycia rąk szepnął Halef:
— Zihdi, czy nie masz strachu?
— Przed czem?
— Ile to będzie kosztować! To dobre jadło, to chłodne piwo, noże, widelce, łyżki, obrus, miednica, ręczniki i podbródki z białego płótna! W dodatku gotowała wszystko sama czeleba! Sądzę, że ten zacny gospodarz zażąda od nas tyle, ile wynosił rachunek prefekta policyi.
— Nie obawiaj się; jestem przekonany, że nic nie zapłacimy.
— Czy sądzisz, że gospodarz wpadnie na ten wspaniały i ludzki pomysł?
— Całkiem pewnie. Damy bakszysz tylko parobkom.
— Jeśli istotnie jest taki rozumny, to dziś, jutro i pojutrze poproszę przed spaniem proroka, żeby się wstawił za nim u anioła śmierci.
— Dlaczego tylko do pojutrza?
— Dość trzy razy. Do tego czasu poznamy innych ludzi, którzy nas dobrze ugoszczą i będą godni mojego wstawiennictwa.
Mały hadżi uśmiechał się z cicha chytrze, jak miał zwyczaj, ilekroć się okazał filutem.
Po umyciu rąk zaprosił nas gospodarz znowu do stołu. Chciał dzban napełnić na nowo, abyśmy jeszcze wypili. Odmówiłem jednak i odpowiedziałem:
— Ucieszyłbyś mnie, a z pewnością i siebie, gdybyś mi pokazał szafkę, z której ci ukradziono pieniądze. Czy zrobisz mi tę przyjemność?
— Dobrze; chodź za mną.
Halef udał się z nami. Wrodzony zmysł śledczy