Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   345   —

newka w kącie świeciła taką czystością, że można było z apetytem zaczerpnąć jej zawartości.
Zapukałem w stół trzonkiem szpicruty. Natychmiast odsunęła się część jednej ściany, a w otworze ukazał się mężczyzna, który zapytał, czego sobie życzymy.
Ubrany był po turecku i miał fez czerwony na głowie. Był silnie zbudowany, a długa, czarna broda, spływająca prawie na piersi, nadawała mu okazałej powierzchowności.
— Czy ty jesteś właścicielem gospody? — spytałem.
— Tak, ale nikogo już nie przyjmuję — odparł.
— W takim razie musisz zdjąć napis z bramy.
— Zrobię to jeszcze dzisiaj. Każę go zabielić.
Powiedział to głosem gniewnym, z którego można było wnosić, że jako gospodarz poczynił przykre doświadczenia.
— Nie przybyliśmy też, aby zostać u ciebie — objaśniłem mu. — Chcieliśmy tylko wypocząć i napić się czego.
— Na to się zgadzam. Możecie także dostać przekąskę.
— Co masz do picia?
— Raki i bardzo dobre piwo, które wam mogę polecić.
A więc miał piwo! Hm! To była niespodzianka.
— Kto je warzył? — spytałem.
— Ja sam.
— Jak je przechowywujesz? — W wielkich dzbanach. Gotuje się codziennie świeże, bo obdzielam niem moich ludzi.
To oczywiście zapraszającem nie było. Poznał to widocznie po mojej twarzy, gdyż uspokajał mnie: — Możesz śmiało spróbować. Jest całkien świeże, dopiero dziś rano zrobione.
Mniemał widocznie, że piwo im młodsze, tem lepsze. Ja byłem innego zdania, ale mimo to zamówiłem trochę tego napoju. Byłem ciekawy, jaki wywar nazywają tu piwem.