Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   334   —

— To musisz umrzeć. Kto zobaczy upiora, żyć nie może.
— Więc umrę bardzo prędko, bo go nietylko widziałem, lecz zaczepiłem:
— O nieba!
— Byłbym go chętnie przytrzymał! Niestety wymknął się.
— Uleciał w powietrze?
— Nie, całkiem prawidłowo uciekł przez drogę, a potem przez potok, przyczem słów kilka wymówił.
— Jakich?
— Eredj a tatàrba i az istenért.
— Tego nikt nie zrozumie. To pewnie język duchów.
— O nie! To język Madziarów; wiem dobrze. Duch zląkł się bardzo. Słowa, które wymówił, wypowiada się tylko w strachu. Czy jest tu gdzie blizko człowiek, pochodzący z Węgier?
— Jest.
— Kto taki? — Parobek Wlastana.
— Och, to ciekawe! Czy znasz go dobrze?
— Bardzo.
— Czy znasz i te dwa przedmioty?
Pokazałem mu pas i fajkę.
— Są własnością parobka — odrzekł. — Szczególnie dobrze znam fajkę. Pali z niej i trzcinowego cybucha. Gdy trzcina dobrze nasiąknie sokiem tytoniowym, a on niema tytoniu, odgryza zawsze kawałek cybucha i żuje go. Powiada, że to prawdziwa rozkosz. To mój wróg, ponieważ zwrócił wzrok na moją córkę, a myśmy mu drzwi pokazali. Czy i teraz on był na dworze?
— Nie wiem dokładnie. Sądzę, że upiór nigdy już nie przyjdzie. Pokażę ci go jutro rano. Postanowiłem wyjechać stąd o świcie, ale zatrzymam się kilka godzin, aby udać się z tobą do Wlastana.