Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   333   —

— Czy zrozumiałeś, co mówił?
— Tak, to było po węgiersku. Zapytam ceglarza, czy zna tu kogo, kto mówi tym językiem. Tu coś tkwi w pasie. Zobaczmy, co to?
Poczułem w szmacie coś, co wyglądało na okrągły przedmiot z trzonkiem. Wyciągnąłem to i chciałem potrzymać na tle nieba, aby zobaczyć, co to, ale przenikliwa woń, jaka się koło mnie rozeszła, upewniła mnie, że miałem w ręku starą, nawskróś przesiąkniętą sokiem tytoniowym, fajkę z krótkim cybuchem.
— Co to? — zapytał Halef.
— Fajka.
— Allah i Allah! To strachy palą tytoń?
— Czasami, jak się zdaje, i to nie najlepszy gatunek.
— Pokaż!
Wziął fajkę, powąchał ją i zawołał:
— O biada! Kto chciałby to powąchać, musiałby nie mieć nosa.
Podniósł rękę, aby fajkę odrzucić od siebie, ale mu w tem przeszkodziłem.
— Stój! Co ci przychodzi do głowy? Mnie potrzeba tej fajki.
— Niech cię Allach uchowa! Czy chcesz z niej palić?
— Nie. Posłuży mi tylko do zbadania, kto jest tym duchem.
— Masz słuszność. Byłbym ją wyrzucił i popełnił przez to głupstwo.
— Wróć się do ceglarza!
Gospodarz słyszał okrzyk Halefa, zarówno jak i słowa rzekomego upiora, a potem nasze kroki. Zdjęła go trwoga śmiertelna. Gdyśmy weszli do chaty miał twarz białą jak kreda, a żona jego tak samo.
— Widziałeś upiora, panie? — spytał, pośpiesznie zrywając się z miejsca.
— Tak.