Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   324   —

sce niezarosłe, które widziałem już, gdyśmy tylko przybyli tutaj. Odszukałem je teraz. Wyścielone miękką murawą nadawało się doskonale na miejsce wypoczynku. Pod jaworem zauważyłem coś ciemnego i czworobocznego. Przystąpiłem bliżej. Był to grób. W głowach sterczał krzyż, przymocowany do drzewa.
Czyżby ten grób pozostawał w jakim związku z żałobą naszych gospodarzy? Z ich postem?
Współczucie moje wzrastało, ale postanowiłem się nie pytać. Nie dobrze jest powiększać rany krwawiące, albo otwierać już zabliźnione. Zszedłem ze wzgórza i spotkałem blizko domu gospodarza, który już oglądał się za mną.
— Panie, odszedłeś — rzekł. — Czyś zagniewany na mnie?
— Nie. Dlaczegóż miałbym się gniewać na ciebie?
— Bo odmówiłem przyjęcia twoich darów. Schodzisz z góry. Czy widzałeś tam grób?
— Tak.
— To mojej córki. Chciałbym cię o coś ważnego zapytać. Czy wolno?
— Wolno. Mam czas.
— Proszę cię, chodź tam na drugą stronę, gdzie stoją konie. Niech nikt nie słyszy tego, co powiem.
Poszliśmy na pastwisko i usiedliśmy obok siebie. Minął jakiś czas, zanim ceglarz przemówił. Było mu widocznie trudno znaleźć odpowiedni wstęp. Nareszcie zaczął:
— Kiedy odszedłeś, mówiliśmy o tobie. Słyszę, że jesteś pisarzem, że piszesz książki i że uczyłeś się wszelkich uczoności, jakie tylko są, a niema pytania, na które nie umiałbyś odpowiedzieć.
Po tych słowach poznałem, że hadżi już znowu język rozpuścił! Oczywiście, im jaśniej mnie malował, tem więcej światła mógł też rzucić na siebie! Odpowiedziałem więc:
— To nieprawda. Istnieje tylko jedna uczoność, a innej nie znam.