Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   321   —

można było zauważyć, że się przestraszyła widokiem tylu ludzi.
— Chodź tu! — rzekł mąż. — Ci effendi zostaną u nas na dzisiaj.
— O nieba! Ty żartujesz! — zawołała.
— Nie, nie żartuję. Ten effendi jest chrześcijanin. Przyjmiesz go z chęcią.
— Panie, pozwól, że się umyję! — rzekła. — Pracowałam w jamie.
Poszła do potoka, umyła sobie ręce, otarła je o fartuszek i podała mi prawicę, mówiąc:
— Nie widzieliśmy jeszcze nigdy takich gości dostojnych. Jesteśmy ubodzy i nie wiem, co wam mam podać.
— Mamy wszystko z sobą, czego nam trzeba — uspokoiłem ją. — Chcieliśmy jechać dalej, ale dowiedziałem się, że jesteście chrześcijanie, dlatego postanowiliśmy u was się zatrzymać.
— To wejdźcie do chaty! Spotyka nas dzisiaj wielki zaszczyt.
Brzmiało to tak szczerze, serdecznie i miło. Gospodyni także była bardzo ubogo odziana, ale czysto pomimo walającej roboty. Spódnica, bluza i fartuch były w wielu miejscach podarte, ale połatane starannie. Przyjemnie na to popatrzeć. Chude twarze obojga posiadały pewien rys, świadczący o cierpieniach duchowych.
Przez drzwi wchodziło się do małego przedziału, służącego za komórkę do przechowywania różnych narzędzi i za stajnię dla osiołka. Stąd wejście na lewo prowadziło do izby mieszkalnej.
Tu stał prawdziwy piec, zbudowany z cegieł. Zauważyłem tam stół, ławę i kilka stołków, zrobionych ręką męża i wyszorowanych do czysta. Na kilku przybitych do ściany deskach stały naczynia. W tylnym kącie znajdowało się łóżko, ujęte w świerkowe aż do powały sięgające gałęzie, a obok urządzono niszę z obrazkiem św. Bazylego i lampką przed nim płonącą.
Było tu ubogo, ale chędogo i swojsko.