Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   320   —

— Masz słuszność. Gdybym nie był ubogim i chrześcijaninem, oddałbym ci mój dach.
— Gdzie mieszkasz?
— Niedaleko stąd; kilka minut w górę nad potokiem stoi moja chata.
— A czem jesteś?
— Ceglarzem.
— Właśnie dlatego, że jesteś ubogim i chrześcijaninem, zatrzymam się u ciebie. I ja jestem chrześcijanin.
— Ty, panie? — spytał zarówno zdumiony, jak ucieszony. — Uważałem cię za muzułmanina.
— Czemu?
Odpowiedział, wzruszając ramionami:
— Tu wszyscy chrześcijanie ubodzy.
— Ja też nie jestem bogaty. Nie rób sobie kłopotów. Mięso mamy z sobą. O nic cię nie poprosimy prócz ciepłej wody na kawę. Czy masz rodzinę?
— Tak, mam żonę, była także córka, ale umarła.
Twarz jego przybrała wyraz, który nie pozwolił mi na dalsze pytania.
Mogło się to wydać niewłaściwem, że staliśmy się ciężarem dla tego biedaka, ale doświadczyłem już tyle razy, że właśnie ubogi czuje się szczęśliwym i dumnym, gdy użyczy gościny komuś wyżej stojącemu od niego. Ubogi był bardzo ten człowiek. Wywnioskowałem to z jego odzienia, składającego się z płóciennego kitla i takich spodni. Głowa i nogi były bez okrycia.
Wkrótce dostaliśmy się nad potok, wpadający do Strumnicy, a doliną jego w górę aż do chaty, stojącej nad jamą w glinie. Chałupka miała tylko drzwi i jedno okno, ale za to prawdziwy komin. Obok drzwi znajdowała się ława ceglana, a za domem mały ogród warzywny z przylegającym doń sadkiem. Wszystko razem robiło przyjemne wrażenie. Obok stały długie stosy cegieł, ułożonych do schnięcia. Z jamy glinianej wyszła właśnie żona gospodarza. Słyszała, że nadjeżdżamy, ale