Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   249   —

że przywłaszczyłeś sobie nieprawnie tę torebkę, to możesz ujść zasłużonej kary. Mów zatem! Czy rzeczywiście jest twoja?
Odpowiedź przyszła mu z trudem, ale ferman zrobił wrażenie. Uważał mnie teraz za wielkiego pana, którego należało bać się i wycedził w końcu z wahaniem:
— Nie; ona do niego należy.
— Czy wiesz, dokąd odjechał?
— Do Ismilan.
— Dobrze, przebaczam ci, ale pod warunkiem, że dasz każdemu z obecnych po pełnym garnuszku śliwowicy. Byłbyś dostał bastonadę i siedział pod kluczem wiele tygodni. Zgadzasz się?
— Tak — mruknął gniewnie.
Na to uchwycił mnie kiaja za rękę tak silnie i prędko, że omal nie przewrócił kałamarza.
— Panie — rzekł — dobroć twoja jest wielka, ale mądrość jeszcze większa! Karzesz gospodarza, wyświadczając nam dobrodziejstwo. Wspomnienie o tobie nigdy u nas nie wygaśnie!
— Nie okażcie się więc niegodnymi mojej dobroci. Pijcie wszyscy ku własnej radości i poprawie.
Pokrzywdzona dziewczyna nie weszła wcale do izby. Wyszedłem do niej — siedziała jeszcze na słomie. Zawiadomiłem ją, że pan jej przyznał się do kradzieży, a to wzbudziło jej obawy.
— Panie, teraz będzie źle ze mną.
— On nie wie, że słyszałem o tem od ciebie. Ale czemu służysz u niego, skoro jest tak złym panem?
— Muszę. Wypłacił mi naprzód trzydzieści piastrów, których potrzebowałam dla matki i nie mogę teraz pójść do innego pana, póki tych pieniędzy nie odsłużę.
— Ja ci dam te pieniądze; a czy znajdziesz potem zaraz inną służbę?
— Owszem, tego samego dnia, ale on nie wypuści mnie.
— Wypuści, bo ja mu każę.