Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   248   —

szą zniknąć zupełnie. Wysunęła się chyłkiem przez drzwi.
Kiaja ukazał się z portfelem i oddał mi go. Był zużyty i stary. Wydobyłem z niego notatkę z mnóstwem uwag i rozmaitych historyi, dorzecznych i niedorzecznych — w języku niemieckim.
Treść notatki nie przedstawiała żadnej wartości. Przypuszczałem, że w przedziałkach portfelu będzie coś lepszego. Przeszukałem je i znalazłem stary bilet ze splecionemi rękoma i podpisanem pod tem zdaniem: „Śmierć nas nie rozłączy“, bilet kolejowy z St. Peter do Nabresiny, dwie kartki ze słownika wyrazów obcych, liść dębowy, podziurawiony szczotką, z wymalowaną na nim różą i podpisem: „Tyś jest tak piękna!“, dość zniszczony zeszycik z napisem: Dokładny rachunek opłat wszelkich rodzajów gry w skat — spis cen peszteńskiej winiarni, a wreszcie coś wartościowego, owiniętego w papier: banknoty austryackie, opiewające na ośmdziesiąt złotych reńskich.
To zdaje się, było dla gospodarza powodem zatrzymania portfelu, zresztą bezwartościowego.
— Skąd masz ten dżizdan? — zapytałem.
— Jest mój — odpowiedział.
— Kto te kartki zapisał?
— Ja.
— Jaki to język?
— To jest... to jest... to...
— Perski, nieprawdaż?
— Tak.
— Wobec tego powiem ci, że takiem pismem piszą tylko w Alemanii. Przeczytajno, co tu jest na tej kartce!
Był w największym kłopocie.
— O, ty tego nie potrafisz przeczytać! Ten dżizdan jest własnością człowieka, któremu na imię Madi Arnaud. Postaram się o to, żeby to napowrót otrzymał. Co do ciebie, to zasłużyłeś na karę; od ciebie teraz zależy, czy będę łaskaw, czy nie. Jeśli się przyznasz otwarcie,