Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   250   —

— Panie, jak ci mam podziękować?
— Cicho bądź! Starałaś się o matkę i tem mnie radujesz. Czcij ją i nadal, gdyż kto kocha i czci swoich rodziców, w tym upodobał sobie Allah.
Dałem jej tę małą kwotę i coś jeszcze ponadto. Miała zupełnie inną minę, niż gospodarz, z którym się potem w drzwiach spotkałem. Szedł dzban napełnić i rzekł:
— Panie, to niepotrzebne wszystkim tym ludziom dawać śliwowicy. Wystarczyłoby, gdyby tylko kiaja dostał.
— Tak sądzisz? Ja ci powiadam, że wszyscy nie jesteście warci jednego para, a twoja śliwowica jeszcze lichsza od ciebie. Karzę was tem, że pić ją musicie i z przyjemnością myślę o jej skutku. Ale teraz mam jeszcze z tobą o twojej dziewce pomówić. Radzę ci ją odprawić.
— Ona mi winna pieniądze.
— Zapłaci.
— Czy ty jej dałeś?
— Tak.
— W takim razie niech sobie idzie. Nie chcę jej widzieć, gdyż ona to winna wszystkiemu, co się tu stało.
— Oświadcz jej to wobec wszystkich w izbie!
— To niepotrzebne!
— A ja uważam to za konieczne, bo ci nie ufam. Nie odjadę stąd, zanim ona nie odejdzie.
— Powiedziałem już, że może sobie odejść. Czy uważasz mnie za kłamcę?
— Jesteś złodziejem i człowiekiem gwałtownym. Jestem pewien, że kłamiesz także.
— Niechby mi to kto inny powiedział! Ale ścierpię tę obelgę. Ponoszę ogromną szkodę, ale jestem przekonany, że zapłacisz mi za flintę, którą popsułeś.
— Tak sądzisz? Czy jesteś muzułmanin?
— Nie, ormiański chrześcijanin.
— To wstydź się! Ten, którego okradłeś, był także