Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   245   —

— Wziął garnek, zaglądnął do wnętrza, powąchał i wypił.
— Chcesz więcej? — zapytałem.
— A masz pieniądze?
— Tak; ja zapłacę.
— Niech go napełni. Wszyscy się napijemy.
Napełniono garnuszek i puszczono od ust do ust. Gdy przyszła kolej na mnie, rzekł kiaja:
— To zbrodniarz, nie dostanie nic!
Bardzo mi było przyjemnie, chociaż poznałem po parobkach, że byliby chętnie dali mnie pociągnąć. Ostatni łyk wysączył czcigodny urzędnik. Wreszcie odezwał się, poprawiając okulary:
— Przesłuchanie się zaczyna! Ty strzeliłeś do tego człowieka. Nieprawdaż?
— Nie do niego, lecz do jego strzelby.
— To wszystko jedno. Wystrzeliłeś; przyznałeś się do tego. Przesłuchanie skończone. Nie potrzebuję nic pisać. Zapłać za śliwowicę, a potem cię zaprowadzą.
— Dokąd?
— Dowiesz się. Teraz masz być posłusznym i nie pytać o nic.
— Pięknie! Ale skoro mnie pytać nie wolno, to życzę sobie, żebyś przynajmniej ty kilka pytań postawił.
— O co mam pytać? Jestem już gotów.
— Jak chcesz! Więc ja także jestem już gotów i udaję się w dalszą drogę.
— Tego nie uczynisz; jesteś mym więźniem!
— Słuchajno! Jeśli chcesz robić żarty, to rób przynajmniej dobre. Chciałbym też wiedzieć, ktoby mnie tutaj zatrzymał! Czy może ty?
Wyprostował się z godnością i odpowiedział:
— Tak, ja!
— To chodź tutaj i spróbuj! Jak cię wezmę w ręce, to złamię cię jak trzcinę, a gdyby mnie kto inny chciał zatrzymać, to go zastrzelę!
— Słyszycie? — zawołał. — Będziemy go musieli skrępować.