Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   244   —

— Wszedłszy do izby, usiadłem koło mego garnka raki. Było to najwygodniejsze siedzenie w izbie.
— Precz stąd! — rzekł kiaja. — To moje miejsce.
— Czyż nie widzisz, że moje? Już siedzę!
— A więc wstań!
— Nie widzę pośród was nikogo, przed kim miałbym wstawać.
— A mnie nie widzisz? Jeśli nie posłuchasz dobrowolnie, każę ci przemocą wyznaczyć odpowiednie miejsce.
— Ktoby się ośmielił mnie dotknąć, temu wpakuję w brzuch tych sześć strzałów!
Wyciągnąłem ku niemu rewolwer. Władca wsi wykonał wstecz ruch, który przyniósłby zaszczyt najlepszemu gimnastykowi-artyście. Następnie rzekł:
— To rzeczywiście człowiek niebezpieczny. Pozwolimy mu siedzieć na razie.
Usiadł sam na innem miejscu, położył papier przed sobą, postawił obok kałamarz, zmarszczył poważnie czoło, przytrzymał pióro pod światło i zbadał je.
Rezultatem tego badania był rozkaz:
— Daj mi nóż!
Gospodarz przyniósł kozik, którym możnaby rąbać drzewo. Kiaja ostrugał tem szypułkę, poczem rozkazał:
— Podaj mi wody!
Nalano pełny kałamarz, kiaja jął tłuc i mieszać namuł, mięknący bardzo powoli, jak gdyby tam ciasto miesił.
Sytuacya bawiła mnie nadzwyczajnie. Podsunąłem mój garnuszek i rzekłem:
— To ciężka praca; pij! Stało się rzeczywiście, co przewidywałem, bo kiaja zapytał:
— Co w tem jest?
— Śliwowica.
— Dobra?
— Bardzo dobra.