Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   243   —

W tej chwili doleciało z dworu piskliwym głosem wyrzeczone pytanie:
— Gdzie jest morderca?
Wyszedłem i ujrzałem małego i chudego człowieka w ogromnej czapie futrzanej i równie wielkich, łykowych butach. Ubrany był w szkarłatne spodnie i kamizelką oraz w niebieski dżiuppeh z krótkimi rękawami. To ostatnie okrycie w rodzaju kaftana było bardzo podarte, a spodnie i kamizelka nie miały już całkiem guzików. Trzymały się na zwyczajnym sznurze konopnym. Na nosie przybysza spoczywały olbrzymie rogowe okulary, a w ręku trzymał kałamarz, pióro gęsie i kilka zatłuszczonych kartek papieru.

— Oto on — rzekł gospodarz, wskazując na mnie.
A zatem ten cudaczny człowieczek był władcą wsi! Robił na mnie takie same wrażenie jak insygnia jego urzędu. Spostrzegłem, że pióro gęsie otwierało dziób rozszczepiony, a w kałamarzu wyschnięty czarny namuł.
— A więc ty jesteś mordercą? — zwrócił się do mnie z miną urzędowo surową.
— Nie.
— Ależ ten tak powiada!
— Gdybym był mordercą, musiałbym był kogoś zamordować!
— Chciałeś zamordować; to wystarczy. Chodźcie wszyscy do izby! Zarządzę surowe przesłuchanie, a winny niechaj nie sądzi, że ujdzie ognia krzyżowych pytań. Weźcie go w środek!
— Wypraszam to sobie! — powiedziałem. — Nie wiemy jeszcze, kto tu jest winny. Idę naprzód.