Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   242   —

— Idź ty precz! — huknąłem na nią bardzo srogo.
Cofnęła się przerażona i zawołała:
— Bir tamam insan-jejidżi — prawdziwy ludożerca!
— Tak — odrzekłem — pożarłem już wielu mężczyzn i kobiet, ale ty nie jesteś dość apetyczna!
Przestraszyła się i nie próbowała już przeszkodzić mi w wejściu.
— Widzisz, że ci chcę dopomóc — rzekłem do dziewczyny — ale musisz mi także powiedzieć, za co cię pan twój karał tak strasznie.
— Jeśli ci to powiem, każe mnie zbić jeszcze bardziej — odpowiedziała.
— Ja postaram się o to, że nie zdoła tego uczynić. Co to za obcy był taki dobry dla ciebie?
— Pewien pan z... z... zapomniałam miejscowości, którą wymienił. Przenocował tu.
— Czem był? Jak się nazywał?
— Nazywał się Madi Arnaud i miał jeszcze powrócić.
Tak nazywał się człowiek, o którym mówił mi Szimin.
— Ale dlaczego pan rozgniewał się za uprzejmość tego człowieka?
— O, nie za to! On gniewa się z powodu jego torebki, którą znalazłam.
— A do kogo ona należała?
— Do gościa. Zgubił ją i szukał nadaremnie. Znalazłam ją w sypialni pana i chciałam oddać właścicielowi, ale pan kazał mnie zamknąć, dopóki ten obcy nie odjechał, a gdy mu potem powiedziałam, że torebka nie jest jego, kazał mnie obić.
— Więc jest złodziejem. Co było w tej torebce?
— Nie mogłam zaglądnąć, bo sam pan nadszedł.
— A wiesz, gdzie ją ma teraz?
— Tak. Uważałam. Dał ją żonie, a ona schowała za drzewo na kominie.