Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   238   —

— Przeciągnąłem go przez plecy tak, że się skurczy w tej chwili. Natychmiast jednak rzucił się na mnie i to z taką siłą, że aż runął na ziemię, gdy ja w bok odskoczyłem.
— Nie dotykaj mnie, bo dostaniesz harapem po twarzy! — zagroziłem.
Mimo to zerwał się i rzucił znowu na mnie. Teraz nie ustąpiłem, lecz podniosłem prawę nogę i kopnąłem go w okolicę żołądka. Aby nie upaść, stałem mocno na drugiej nodze, pochyliwszy się naprzód. Padł znowu na brudny dziedziniec, ale dogodziłem mu widocznie, bo ledwie podniósł się z ziemi. Chciał coś powiedzieć, ale wydał z siebie tylko urywane jęki i poszedł, utykając, do izby, nie rzuciwszy na mnie spojrzeniem.
Dla mnie było to gorszem, niż gdyby był rzucił najstraszniejsze groźby. Podszedłem do karego, wziąłem sztuciec i wróciłem do drabiny. Stamtąd rozglądnąłem się najpierw, czy może mnie strzał z któregoś z okien dosięgnąć. Nie. Ustawiłem się więc tak, że miałem zawsze między sobą a drzwiami jednego z ludzi.
— Odwiążcie ją! — rozkazałem parobkom.
Dziwiło mnie już przedtem, że nie ruszyli ręką, żeby panu swemu dopomóc. Teraz też posłuchali natychmiast.
— Ubierzcie ją!
Skatowana z trudnością wielką ruszała rękoma; tak mocno były przywiązane i tak bolały ją teraz pręgi na plecach.
— Za co ją bito? — spytałem.
Obok stały trzy kobiety i czterej mężczyźni, jeden ordynarniejszy od drugiego.
— Pan tak kazał — odrzekł jeden z nich.
— Za co?
— Bo żartowała.
— Z kim?
— Z obcym.
— Czy to krewna pana?
— Nie, to dziewka.