Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   239   —

— Skąd?
— Z poblizkiej wsi.
— Czy ma krewnych?
— Matkę.
— I on się ośmiela bić ją za to tylko, że była uprzejmą dla obcego?
Ten temat, tak delikatny wszędzie, nie miał tu w sobie nic mimozowatego. Zresztą schowała się dziewczyna za drzwi w tej chwili.
— Tak, zresztą nic nie zrobiła — odrzekł ten sam, co poprzednio. — Pan jest bardzo surowy i już od rana był niezwykle zażarty.
W tej chwili wyszedł wymieniony znów na dziedziniec. Miał w ręku turecką rusznicę. Ochłonął już, jak się zdawało, z tego, że go kopnąłem. Mógł już mówić, bo z daleka zawołał do mnie przeraźliwym głosem:
— Psi synu, obrachujemy się teraz!
Przyłożył strzelbę do ramienia i zmierzył do mnie. Z poza niego wyszła jego żona, krzyknęła głośno ze strachu i chwyciła za strzelbę.
— Co robisz? — lamentowała. — Przecież go nie zamordujesz?
— Milcz! Ruszaj precz! — odrzekł i pchnął ją tak, że upadła na ziemię.
Wskutek tego straciła strzelba cel. Ja złożyłem się także i zmierzyłem tak dokładnie, jak na to pozwalał wzgląd na konieczność pośpiechu. Nie chciałem go bowiem zranić, pomimo widocznego jego postanowienia, żeby przeszyć mnie kulą. Mój strzał huknął pierwej od jego. On krzyknął i strzelbę upuścił. Jak się potem pokazało, wycelowałem dobrze. Kula padając tuż przed jego nosem, trafiła w zamek strzelby. Jemu nic się nie stało prócz tego, że dostał silnie kolbą w zęby i że zabolały go ręce od uderzenia. Odrzucił strzelbę z przekleństwem i ryknął:
— Czy widzieliście, że strzelił do mnie? To morderca. Schwytajcie go i uwięźcie!