Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   234   —

w pewnej siebie postawie. Jego szerokie piersi i wydłużona twarz z okropnym nosem jastrzębim kazały się domyślać, że to Ormianin.
— Czy jesteś ślepy? — huknął na mnie. — Czy nie możesz uważać, jadąc przez bramę?
— Usuń stamtąd to błoto i pozatykaj tam doły, to będzie można przybyć do ciebie, nie kręcąc karku sobie i drugim.
— Co! Chcesz wobec mnie być gburowatym?
— Ty jesteś może uprzejmy?
— Czy mam cię uścisnąć i ucałować za to, że o mało na śmierć nie przejechałeś mi parobka?
— Na śmierć? Oto tam stoi i czyści sobie włosy z gnoju. U ciebie przewraca się człowiek tak miękko, że to prawdziwa rozkosz dać się przejechać! Czy ty jesteś gospodarz?
— Tak, a kto ty jesteś?
— Obcy.
— To widzę. Czy masz paszport?
— Tak.
— Pokaż go!
— Umyj sobie wpierw ręce, bo powalasz go. Co masz do picia?
— Kwaśne mleko.
— Dziękuję! Zresztą nic nie masz?
— Śliwowicę.
— A paszę dla konia?
— Tłuczoną kukurudzę.
— Pięknie! Każ dać, ile koń zje. Mnie przynieś kieliszek śliwowicy.
— Nie mam kieliszków. Dostaniesz garnuszek. Ale chodź do izby!
Ten człowiek sprawiał się krótko. Przywiązałem konia do słupa i wszedłem do izby. Była to brudna nora z surowo ciosaną ławą i z takim samym stołem. Dziwaczna forma kilku stojących dokoła postumentów drewnianych zastanowiła mnie wielce. Składały się one