Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   229   —

dziny tam będziesz. Stąd wcale zbłądzić nie możesz. Chciałem z tobą jeszcze o kopczy pomówić, ale twój hadżi ma jedną, a ty drugą zabrałeś Ismilaninowi. One wystarczą. A teraz jedźmy, effendi!
Puścił konia znowu cwałem na znak, że nie chce słyszeć żadnych zarzutów z mej strony. Było mi to na rękę, ponieważ w ten sposób bez szkody dla mnie nie dopuszczało się żebraka do wykonania poselstwa.
Wkrótce zbliżyliśmy się tak do nocnego jeźdźca, że nas musiał usłyszeć. Spostrzegliśmy, że ruszył prędzej, abyśmy go nie doścignęli.
— Szybko za nim! — rzekł kowal. — Saban nie jest dobrym jeźdźcem. Dościgniemy go z łatwością, jeżeli to nie kto inny.
— Ale jeżeli zboczy z drogi?
— Na to nie odważy się tutaj nikt w nocy tak ciemnej. Ja zaniechałbym był tego także, gdyby nie szło o ciebie.
Domyślił się całkiem słusznie. Jeździec poznał, żeśmy szybsi o i niego. Nie śmiejąc zjechać z drogi, uważał za najlepsze zatrzymać się i na nas zaczekać.
Kowal pojechał naprzód, ja zaś trzymałem się za nim o tyle, żeby mnie zaraz nie można poznać. Jeździec ustąpił cokolwiek na bok, aby nas koło siebie przepuścić, kowal jednak stanął przy nim i pozdrowił:
— Sabahinic chair ola — dzień dobry!
— Sabahinic — odpowiedział krótko tamten.
— Nereden gelir my zin — skąd przybywasz?
— Deridereden — z Deridere.
To było kłamstwo, bo poznałem go po głosie. Był to żebrak.
— Nereje gidejorzun — dokąd się udajesz?
— Her jerde hicz bir jerde — wszędzie i nigdzie.
To brzmiało zuchwale, ale mu się nie udało, bo kowal rzekł tonem świadczącym silnie o tem, że nie da się zbyć byle czem.
— Musisz mi to powiedzieć!
— Muszę?