Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   230   —

— Tak. Czy znasz mnie?
— A ty znasz mnie?
— Jesteś żebrak Saban.
— Ach, a ty?
— Noc ciemna, jak twoja dusza. Nie możesz poznać mej twarzy. Jestem kowal Szimin z Koszikawak.
— Dlatego wydał mi się twój głos znajomym. Jedź dalej! Nie mam z tobą nic do czynienia.
— Ale ja z tobą. Czy znasz tego człowieka, który jest tutaj ze mną?
— Nie. Zabierajcie się precz!
— Uczynię to, ale wpierw pomówię z tobą słówko, Sabanie! Przy tych słowach ja zbliżyłem się doń i ustawiłem tak mego konia, że mię mógł poznać. Stanęliśmy tak obok siebie, że głowa jednego konia znajdowała się przy ogonie drugiego.
— Do wszystkich dyabłów! Cudzoziemiec! — zawołał.
— Tak, cudzoziemiec! Teraz uwierzysz, że mam z tobą pomówić?
— Ale nie ja z tobą!
Spostrzegłem, że sięgnął ręką do pasa. Było tak ciemno, że nie mogłem zobaczyć, czego tam szukał. Wziąłem sztuciec w rękę tak, że kolba spoczęła na karku konia i byłem gotów do ciosu w lewo lub w prawo.
— Powiedz zatem, dokąd jedziesz? — zapytałem, patrząc nań ostro.
— Co cię to obchodzi, morderco? — odpowiedział.
— Morderco?
— Tak. Kto przez ciebie kark skręcił i komu twarz roztrzaskałeś?
— A kogo wy zwabiliście do swej chaty, aby go zabić? Ja wiem, dokąd ty dążysz, ale bądź tak dobry i wróć się.
— Kto mnie zmusi do tego?
— Ja. Zsiadaj!
— Oho! Czy i mnie chcesz zamordować? Ja się obronię. Ruszaj do piekła!