Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   228   —

— Tak, teraz słyszę. Koń nastąpił na kamień i pośliznął się. Kto może tak późno tędy jechać?
— Może to żebrak?
— To bardzo nieprawdopodobne.
— Dlaczego?
— Byłby musiał bardzo późno wyruszyć.
— Dlaczegóż nie możnaby tego przypuścić?
— Chce przecież przybyć przed tobą!
— Powiedział sobie, że wyjadę pewnie aż rano, więc nie potrzebował się śpieszyć. Czy nie dałoby się go tak objechać, żeby nie poznał, że jestem przed nim?
— Całkiem dobrze; ale nie radzę.
— Słusznie! Jeśli pojedziemy dokoła łukiem tak, że go potem będziemy mieli za sobą, nie dowiemy się, czy to on rzeczywiście.
— Musimy więc podjechać ku niemu.
— Ale co ja z nim zrobię? Czy mogę mu przeszkodzić w dalszej jeździe? Chyba tylko przemocą. Nie chciałbym krwi przelewać.
— To niepotrzebne, panie. Zostaw go mnie.
— W jaki sposób?
— Zmusisz go do powrotu, a ja wrócę też. Zostanę przy nim i zabiorę go do Koszikawak. Już mi on nie ujdzie.
— A gdy cię zapyta o prawo, które sobie względem niego przywłaszczasz?
— A czy nie mam tego prawa? Czyż on nie chciał ciebie zamordować, effendi?
— To może być powodem; ale przez to zyskasz w nim wroga, który pewnie będzie się starał zemścić na tobie.
— Nie boję się jego. On już jest moim wrogiem. To wróg wszystkich ludzi uczciwych. Musisz mi pozwolić, żebym się tobie przysłużył; nie troszcz się przytem o mnie. Jeśli to on rzeczywiście, to pochwycimy go i pożegnamy się tak, żeby nie wiedział, dokąd jedziesz.
— Którędy idzie droga stąd do Maden?
— Zostaniesz na tej samej ścieżce i za pół go-