Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   211   —

— Kto tam jest? — spytałem sahafa.
— Ikbala, gwiazda mych oczu — odpowiedział.
— I kto jeszcze?
— Nie wiem.
— Co tam robią?
— Czyż ja wiem, panie? Słyszę, że stęka. Boję się, czy nie spotkało jej jakie nieszczęście. Chciałbym jej dopomóc, ale jako narzeczonemu wchodzić mi tam nie wolno.
— Czy sądzisz, że mnie wypadałoby tam wejść?
— Tak. Tyś chrześcijanin i nie możesz się ożenić z córką tego kraju. Widziałeś także jej oblicze. Nie zawstydzisz też tej nadobnej, gdy do niej pójdziesz.
— To zobaczę.
— Uczyń to. Ale nie dotknij jej, effendi. Będzie moją żoną, a ta, która ma mieszkać przy mojem sercu, nie powinna wchodzić w styczność z ręką innego.
— Nie lękaj się! Najpiękniejsza z Rumili nie ma powodu obawiać się mnie.
Wszedłem do przyległego pokoju. Siedziała tam Ikbala, po polsku „przynosząca szczęście“ na gołej ziemi. Na prawo stało naczynie podobne do dzieży, w której znajdowało się szczególnie zabarwione ciasto. Obie jej ręce oblepione były tą masą aż po łokcie. Wyrwała właśnie z dzieży kilkufuntowy kawał ciasta i starała się nadać mu kształt kulisty. Działo się to w ten sposób, że w jednej ręce obracała ciasto, a dłonią drugiej biła po niem z całej siły. To były właśnie uderzenia, które słyszałem.
Zajęcia temu oddawała się z takiem poświęceniem, że pot z niej ciekł wszystkimi porami. Cała twarz jej była mocno czerwona i mokra.
— Co ty tu robisz? — zapytałem.
— Piekę — odpowiedziała.
— Co?
— Kule armatnie.
— Dla kogo?
— Naturalnie, że dla was, naszych gości.