Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   210   —

— Czy nie widzisz, że z paliwa spada coś niecoś do ryżu?
— To nic. Patrz, powyjmuję to.
Sięgnął palcami w głąb i starał się powyciągać z ryżu ślady gnoju. Przypomniałem sobie mimowoli wzniosłą Merzinah w Amadijah, która ocierała sobie cebulą kaprawe oczy. Z czyich rąk łatwiej było coś wziąć do zjedzenia, z jej, czy też od tych dwojga grubych, małżonków z Dżnibaszlu?
Wyrzekłem się dalszego wnikania w tajemnice kuchenne farbiarzy i cofnąłem się ze zgrozą do wnętrza domu.
Pod drzwiami wyszedł naprzeciwko mnie Halef.
— Jesteś już, zihdi! — rzekł ucieszony. — Za długo mi to już trwrało. Chciałem właśnie konia dosiąść.
— Widzisz, że nic mię nie spotkało złego. Jak bawiliście się dotychczas?
— O, nie nudziliśmy się wcale. Wyszedłem z gospodarzem na kupno kozy, co odbyło się dość zabawnie. Chciał, żeby mu darowano kozę, bo przeznaczona dla dostojnego człowieka, którego cała miejscowość uważać ma za swego gościa. Powstały z tego takie spory, że aż musiano kiaję zawołać.
— Któż to ten dostojnik?
— Ty; któż inny? Może ja?
— Ach, tak! I dla mnie przeznaczona ta koza?
— Tak.
— Nie masz chyba na myśli tej kozy, która jest capem właściwie.
— Cap czy koza, to wszystko jedno, zihdi. Pieczeń będzie nam smakować.
— Życzę dobrego apetytu! Chodźmy do izby!
Chciałem właśnie usiąść, kiedy z pokoju, przeznaczonego, jak się zdawało, dla kobiet, doleciał mnie szmer osobliwy. Brzmiało to tak, jak gdyby kogoś bito po twarzy, a równocześnie słychać było jęki i wzdychania, które wzbudzały we mnie obawę o znajdujące się tam osoby.