Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   204   —

— Panie, ty jesteś! — zawołała najmilsza z Rumili. — Wracasz cało? Dzięki Allahowi! Kazałam ciebie ostrzec. Czy dotrzymałeś słowa?
— Przyprowadzam ci upragnionego.
— Gdzie, gdzie?
— Tutaj!
Wskazałem przytem na Halefa, który wszedł za mną: Reszty jeszcze nie było widać.
— Inkali min hon — idź do dyabła! — wtrącił Halef natychmiast, ale szczęściem w swoim dyalekcie arabskim, którego nie rozumiała.
Ona zaś rzekła:
— Ten?
— Tak, słodka córo czerwonej barwy.
— Ależ ja nie znam go wcale!
— On jednak chce życie swoje dla ciebie poświęcić! Ale, oto nadchodzi jeszcze jeden. Wybieraj między nimi dwoma!
Sahaf wsunął się za Halefem. Popatrzyła z zakłopotaniem na ojca.
— Hangy bir-il-sen — któregoż znasz? — zapytał, śmiejąc się, piekarz.
— Bonu — tego — rzekła, wskazując na sahafa.
— Sana elwerir dir — czyś zadowolona z niego?
— Ewet, tamam bytin — tak, najzupełniej!
— Onu al — bierz go!
Przyłożyła ręce do twarzy i zaczęła głośno szlochać. Czy pochodziło to z zawstydzenia, czy z zachwytu, trudno powiedzieć. Naraz uciekła drzwiami, któremi weszła.
— Panie, widzisz, jakiego narobiłeś nieszczęścia! — rzekł piekarz na poły śmiejąc się i smucąc.
— Poślij za nią jej szczęście!
— Gdzież ono?
— Tu stoi!
Wskazałem przytem na sahafa.
— To nie uchodzi — odrzekł potrząsając głową. —