Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   203   —

raz nie może mówić i zgotować ci chwilowych nieprzyjemności, a ja dam sobie z nim radę.
— Ja także — mruknął grubas. — On strzelił do mnie. Zapłaci mi za to! Życie moje wisiało na włosku.
— Nie, lecz na całej mojej głowie!
— Może chciał ciebie i mnie jedną kulą zastrzelić! Ale, effendi, oto i wieś. Jedźmy powolniej. Mam jeszcze o niejedno zapytać.
Zostałem z nim trochę w tyle, poczem rzekł farbiarz:
— A więc opowiesz sahafowi o dywanach?
— Tak.
— Dowie się także o miejscu, gdzie one leżą?
— Sam wskażę mu je nawet.
— Czy nie chciałbyś tego zaniechać?
— Nie. Chcę, żeby zrobił na ciebie doniesienie.
— Jesteś okrutny. Czy zażądasz tego od niego?
— Tak.
— Czy zmusisz go, gdyby wolał tego nie robić?
— Odjeżdżam, więc nie mogę go zniewolić. Ale on sam to pewnie uczyni, skoro nie dotrzymasz mu słowa. Zastosuj się do tego!
— Dotrzymam słowa.
— Zawołaj więc zaraz kiaję i trzech sąsiadów na świadków. Radzę ci!
— Tak sądzisz?
— Tak. Musisz sahafowi okazać, że działasz poważnie.
— Posłucham ciebie; o Allah, jakże ucieszą się żona i córka!
Wydobyła się nareszcie na wierzch wrodzona dobroduszność. Twarz jego rozjaśniała się coraz bardziej, a kiedy zeskoczyliśmy z koni przed jego domem, on zaś skatulał się poprostu ze swego muła, pośpieszył naprzód, szarpnął drzwi i zawołał:
— Czileka, Ikbala, gelyn, gelyn, ewetlemyn, burda ic — chodźcie, chodźcie, śpieszcie, jesteśmy!
Nadbiegły obie. Pierwszego ujrzały pana domu, a potem mnie.