Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   195   —

— Dlaczego?
— Bo jesteś chrześcijaninem!
— Ale on jest muzułmanin. Jemu masz przysiąc, nie mnie. Decyduj się!
— Panie, skoro Mosklan będzie na wolnej stopie to...
— Milcz! — huknął na niego hadżi. Co nam do tego łotra! Nie gadaj wiele, lecz spraw się krótko, bo naciągnę cię tym harapem, że zrobisz się dłuższym od dwu stuleci! Czy oddasz córkę sahafowi, czy nie? Tak czy nie?
— Tak... tak!
— Przysięgasz na to?
— Tak.
— Na brodę proroka i brody wszystkich pobożnych kalifów i wiernych?
— Tak.
— Szczęście twoje, gdyż nie czekałbym dłużej ani chwili!
— Panie, więc już dobrze? — zwrócił się do mnie przelękły. — Czy puścisz nas na wolność?
— Nie, jeszcześmy nie skończyli.
— Czegóż jeszcze wymagasz?
— Dałeś mi już raz słowo, nie mając zamiaru go dotrzymać. Teraz się zabezpieczę. Dasz sahafowi przyzwolenie nietylko ustnie, lecz także pisemnie.
— Jakże to?
— Ułożymy prawomocny isbat, który podpiszesz.
— Tak, sporządzimy go w moim domu, ale wypuść nas pierwej!
— Nie, nie puszczaj go! — rzekł sahaf, który aż dotąd zachowywał milczenie. — Ja go znam! Wiesz, że pisma święte sprzedaję. Mam zawsze ze sobą papier, pióro i atrament. Niechaj zaraz isbat napisze.
— I ja tak sądzę!
— Ale ja nie mogę! — wtrącił farbiarz. — Nie mogę pisać; jestem tak rozdrażniony, że trzęsę się cały. Ciało moje jest jak góra, pełna ognia w czasie trzęsienia ziemi.