Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   196   —

— Czy mam uspokoić to trzęsienie? — spytał hadżi ze znaczącym ruchem ku harapowi.
— O Allah, o Allah! — biadał grubas. — Jestem jako krzew, zmiażdżony przez dwie skały!
— Albo jako owca, którą szarpią dwa lwy! — śmiał się Halef. — Mój effendi da ci tylko jedną minutę czasu do namysłu.
— Czy to prawda, panie? — zapytał.
— Tak. Skoro ta minuta upłynie, możesz wracać do chaty, a ja posyłam do kiaji!
— No to dobrze! Niech się Mosklan na mnie gniewa, ale nie mogę inaczej. Podpiszę!
— Ale to mi jeszcze nie wystarcza.
— Nie? Czegóż chcesz więcej?
— Twoi towarzysze zgrzeszyli razem z tobą, obowiązkiem ich jest postarać się teraz, żebyś słowa dotrzymał. Muszą także zaprzysiąc i podpisać taksamo jak ty. Muszą z nami pojechać, a ty w oczach wszystkich oddasz rękę swej córki w rękę sahafa.
— Oni tego nie uczynią.
— Czemu nie?
— Nie umieją pisać.
— Może tak dobrze, jak ty. A jeśli rzeczywiście nie umieją napisać swego imienia, to położą znak pod tem pismem. Tego tylko od nich wymagam, potem będą wolni.
— A oni jednak tego nie zrobią, bo...
— Stój, Boszaku! — przerwał mu głos z wnętrza. — Czy mamy się dla ciebie narażać na niebezpieczeństwo? Effendi, czy to rzeczywiście wszystko, czego żądasz?
— Tak.
— I w takim razie nie powiesz, co ci się tutaj stało?
— Nie!
Poznałem głos żebraka. Był największym złoczyńcą i starał się najskwapliwiej oddalić od siebie niebezpieczeństwo. Zaledwie usłyszał moje „nie“, powiedział: