Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   194   —

zaprodukowane przez Halefa brednie. Załamał ręce i wybuchnął:
— W’ Allah! Wszak tego nie uczynicie!
— Zrobię to, jeśli odmówisz swego przyzwolenia — odparłem. — Odpowiadaj teraz! Dałeś mi przyzwolenie dla sahafa i dla Ikbali tylko pozornie?
— Nie... tak, tak — dodał czemprędzej, widząc moją groźną minę.
— Wysłałeś swego pomocnika, aby zawiadomić ludzi, znajdujących się teraz w chacie.
— Tak.
— Mieli mnie zabić?
— Tego im nie kazałem powiedzieć!
— Ale miano mnie uczynić nieszkodliwym.
— Tak... tak!
— No, to tak samo jak zabić. Dalej: dywany, schowane w zaroślach, są tam wbrew woli władzy?
— Nie... tak, tak, panie!
— Zatem słuchaj! Powinienbym donieść o waszym zamachu morderczym i powiedzieć kiaji, gdzie się znajdują dywany. Pierwsze chcę wam przebaczyć, a drugiego czynić nie potrzebuję, bo jestem tu obcym. Ale opowiem sahafowi o składzie dywanów, a on postąpi tak, jak mu nakazuje jego obowiązek jako poddanego padyszacha.
— O panie, nic mu nie opowiadaj!
— Dowie się o tem na pewno! Teraz od ciebie zależy, czy obejdzie się z tobą jak wróg, czy jak przyjaciel. Przeznaczyłeś swą córkę dla Mosklana z Palacy?
— Tak.
— Teraz Mosklan schwytany. Ja go pojmałem. Ikbala kocha sahafa, a on ją. Spodziewam się, że teraz dotrzymasz przyrzeczenia, które mi dałeś poprzednio.
Poskrobał się za długiemi uszyma.
— No? — spytałem.
— Tak, dotrzymam — mruknął.
— Przysięgniesz na brodę proroka?
— Tego mi nie wolno!