Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   119   —

— Ale powiedziałeś, że poznałeś mnie natychmiast! Czy mnie już kiedy widziałeś?
— Nie, nigdy i nigdzie.
— Jakże mogłeś mnie poznać?
— Po niezwykłej godności twego stanu, wyrażonej na twem obliczu.
Właściwego znaczenia tych słów także nie pojął, gdyż przeciągnął swą barwną twarz w uśmiechu zadowolenia i rzekł:
— Jesteś bardzo uprzejmy i masz słuszność. Stan mój bardzo ważny. Bez nas musieliby ludzie z głodu ginąć i my nadajemy piękność każdej szacie. Jakież masz życzenie?
— Chciałbym z tobą pomówić w pewnym interesie.
— Czy jesteś może handlarzem mąki?
— Nie.
— Albo farb?
— Także nie. Mam na myśli inny interes.
— To powiedz!
— Najpierw zdejm płaszcz i usiądź sobie wygodnie koło mnie!
— Dobrze. Ale muszę cię na chwilę opuścić. Czekaj tu na mnie!
Wyszedł temi samemi drzwiami, poza którem i zniknęły jego żona i córka. Należało przypuszczać, że tam były dwa pokoje jeden za drugim, bo po głuchym dźwięku trzech głosów poznałem, że się znajdowali w ostatnim „gabinecie“.
Wróciwszy stamtąd, stanął gospodarz przedemną i rzekł:
— Im bunda. Isztahnyc warmy — Jestem tutaj. Czy masz apetyt?
— Na co?
— Do jedzenia.
— Nie — odrzekłem, przypomniawszy sobie ślady palców od ciasta, wytarte o spodnie.
— Albo do picia?
— Dziękuję bardzo!