Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   118   —

daje przez to wzrokowi szczególnej, melancholijnej, interesującej bystrości. Piekarz był widocznie zdania, że jego twarz także zyskuje na piękności dzięki tej warstwie kolorów. Z tego też prawdopodobnie powodu nie ubliżył oddawna swemu obliczu ani kroplą wody. Coś takiego nie zdarza się chyba na Zachodzie. Tam musiałaby wystąpić policya, bo taki człowiek wywoływałby publiczne zgorszenie.
Był to istotnie widok zabawny, z jakiem zdumieniem popatrzył on na mnie, siedzącego przy drzwiach spokojnie. Czoło mu się podniosło, usta się rozwarły szeroko, a uszy cofnęły wstecz.
— Oelim jyldyrym — śmierć i pioruny!
Więcej nie wydobył z siebie. Musiał się wysapać; nie wiem, czy z braku powietrza, czy wskutek tej niespodzianki.
— Sabahinic chajr ola — dzień dobry! — pozdrowiłem go, w stając powoli.
— Ne is ter sen bunda? Ne ararsen bunda? — Czego chcesz tutaj? Czego szukasz tutaj?
— Seni — ciebie — odrzekłem krótko.
— Beni — mnie? — spytał, potrząsając głową.
— Ewwet, seni — tak, ciebie.
— Bierzesz mnie za kogo innego!
— To chyba trudno. Ciebie poznać natychmiast.
Nie odczuł, jak się zdawało, obrazy, zawartej w ostatnich słowach, i mówił dalej, trzęsąc głową:
— Pomyliłeś się chyba co do domu, którego szukałeś!
— Nie; jestem we właściwym domu.
— Ależ ja ciebie nie znam!
— To m nie poznasz.
— Do kogo więc przyszedłeś?
— Do bojadży, który jest zarazem etmekczi, a nazywa się Boszak.
— To jestem ja rzeczywiście.
— Widzisz, że się nie mylę.