Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   102   —

— Czasami.
— Może ty zjadłeś to, czego brakuje?
— Nie.
— Powiedz prawdę! Me będę się gniewała, jeśli tylko zapłacisz!
— Nie zjadłem ich, luba Czileko!
— Gdzież się podziały? Gdzież są? Muszę mężowi z każdej sztuki zdać rachunek!
— Powiadam ci, że ich żaden człowiek nie zjadł.
— A któż?
— Twój muł.
— O co za nieszczęście, cóż to za zuchwalstwo! Czy sądzisz naprawdę, że muł może jeść cukry?
— Przyłapałem go na tem!
— Widziałeś to na własne oczy?
— Na moje własne oczy.
— A przedemną nie zdradził się z tem nigdy, że lubi słodycze. Ten obłudnik! Ten świętoszek! Effendi, czy zechcesz wyświadczyć mi pewną przysługę?
— Czy jedną? Wszak dowiodłem ci, że z ochotą oddaję ci się w usługi!
— Tak, uczyniłeś dla mnie wszystko, czego zażądałam. Weź szpicrutę i wybij to bydlę tak po głowie, żeby mu uszy poodlatywały!
— Tego nie zrobię.
— Nie? Czemu?
— To byłoby dręczeniem zwierzęcia.
— Co ciebie to obchodzi? Czy to twój osioł?
— Nie.
— A więc mój! Nie?
— Zapewne!
— A zatem mój; swoją własność mogę dręczyć, jak mi się podoba. A więc bij!
— Wybacz, że cię nie posłucham. Czy powiedziałaś osłu, że mu jeść tego nie wolno?
— Nie.
— Popełniłaś więc błąd bardzo wielki. Zdawało mu się, że może zjeść słodycze jako własność swojej pani.