Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   101   —

— Drogi panie, jesteś jakimś dostojnikiem, więc może ci to być wszystko jedno, czy plamy na płaszczu uważać będą za plamy z masła, czy z tranu. Zdejm go i przewdziej na drugą stronę, to może wcale poznać nie będzie.
— Czyż nie wiesz, że nie wolno wobec kobiet zdejmować żadnej części ubrania?
— O, ty jesteś moim przyjacielem, moim zbawcą, a pod płaszczem nosisz bluzę i kamizelkę!
— A jednak nie chciałbym wykroczyć przeciwko prawom grzeczności i obyczajności. Pozwolisz, że te wiktuały schowam do koca.
— Czy on czysty?
— Tak. Trzepię go zwykle codziennie.
— Muszę się przekonać. Potrzepno!
Postępowanie piekarzowej bawiło mnie nadzwyczajnie. Derka przywiązano była zawsze z tyłu do siodła. Przed wyjazdem od kowala nie oczyściłem jej wcale, toteż miała na sobie znaczne ślady kurzu osiadłego podczas jazdy wczorajszej. Odpiąłem derkę i rozwinąłem.
— Potrząśnijno! — zażądała hoża „poziomka“.
Posłuchałem i całkiem wyraźna chmura kurzu uniosła się z koca. Mimo to rzekła:
— Tak, jest czysty. Podnieś więc i zawiń to pieczywo!
Zrobiłem z derki worek, do którego powkładałem wszystkie znalezione na drodze towary piekarskie.
Tak doszliśmy do krzaków, gdzie przywiązałem muła. Na widok koszów leżących na ziemi, załamała piekarka ręce wysoko i zawołała:
— O Allah! O ayesza! O fatme! Ile nieszczęścia narobiło to zwierzę! Kosze na ziemi, a obok nich wszystkie moje przysmaki! Ależ nie, niema wszystkiego. Bardzo dużo brakuje. Gdzie to?
Rzuciła na mnie pytające spojrzenie i mówiła dalej:
— Effendi, te rzeczy są bardzo słodkie i smakują.
— Wierzę!
— Czy lubisz słodycze?