Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   100   —

pochodzie. Gdyśmy doszli do miejsca, na którem leżała pierwsza bułka, przemówiła żona piekarza i farbiarza w jednej osobie:
— Tu leży frandżela. Podnieś!
Posłuchałem, a w chwilę potem ona powtórzyła:
— Tu leży także frandżela. Podnieś!
Posłuchałem znowu.
Wkrótce miałem pełną naręcz pieczywa, prowadziłem konia i podpierałem czcigodną niewiastę. W niewielkiem oddaleniu stanęła ona, wyciągnęła rękę z pod mego ramienia, klasnęła w dłonie i zawołała:
— O Allah! Tu leży cała kupa pieczywa na maśle! Ten muł ma niezawodnie myszy w głowie, że przyszła mu ochota porozrzucać po ziemi ten cenny wyrób. Podnieś to!
— Chętnie, bardzo chętnie! Powiedz mi jednak najpierw, gdzie mam zabrać te saj jaghyla? Brak mi już miejsca na nie.
— Schowaj do płaszcza!
— Allah’l Allah! Czy nie widzisz barwy jego?
— Biały. Jest biały, jak śnieg w górach. Przypuszczam, że nowy.
— Istotnie jest nowy, zapłaciłem zań dwieście piastrów!
— To dobrze! Nie pozwoliłabym na to, żeby to pieczywo na maśle chować do brudnego płaszcza.
— Allah użyczył ci pięknego zmysłu dla czystości. Musisz mu za to być wdzięczną przez całe życie, bo czystość to najpiękniejsza ozdoba kobiety. Ale powiadam ci, że cieszę się tym samym darem bożym. Bolałoby to moją duszę i napełniłoby smutkiem me serce, gdybym miał płaszcz ten poplamić masłem.
— O, masło to dobra rzecz! Plama z masła na płaszczu wstydu nie przynosi. Masło to ani tran rybi, an i tłuszcz koński.
— Ale nikt nie pozna po tych plamach, że pochodzą od twego masła!