Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szła spokojnie dalej. Plułeś ku mnie, a ślina na twojej została twarzy.
— Licz się ze słowami, emirze, i nie mów tak do mnie, gdyż znam wszystkie nauki i prawa islamu!
— Daj pokój! — odrzekłem, machnąwszy lekceważąco ręką. — Powiem ci, że znasz jedynie naukę koranu, i to ledwie powierzchownie... poza tem nic, zupełnie nic! Wywnioskowałem to właśnie z twojej mowy, która mię tak bardzo... „przytłoczyła“, iż wiem już teraz, co sądzić o twojej znajomości nauk. Bardzo mi się nieszczególnie to twoje znawstwo przedstawia... Bo co się tyczy tutejszych obyczajów i praw, to znam je lepiej, niż ty. Twierdzisz, że chrześcijanie udają się, jak dzieci, pod opiekę konsulów. Jeżeli to ma być prawdą, to wskaż mi choć jeden wypadek, w którymbym ja uciekał się pod opiekuńcze skrzydła konsula? Albo dowiedz mi, iż okazałem kiedykolwiek, bodaj raz w życiu, słabość i nieporadność dziecka?... Ja ci natomiast mogę udowodnić, że wielu, bardzo wielu muzułmanów nie byłoby dziś pośród żyjących, gdyby nie moja dla nich pomoc, a więc pomoc chrześcijanina. Weźmy choćby takich Kurdów ze szczepu Bebbej! oni wiedzą najlepiej, czy jestem słaby, tchórzliwy i nieporadny. Idź do nich, a powiedzą ci, jak wielką trwogą przejmuje ich samo moje nazwisko... Są między nimi...
— Kłamiesz! — przerwał mi gniewnie. — Bebbejowie są bohaterami, którym obca jest trwoga, a zwłaszcza trwoga przed tobą...
— Ani słowa więcej! — krzyknąłem tonem grom-

44